Pages

14 lis 2016

Obituary, Exodus, Prong, King Parrot - 11.11.2016 Warszawa, Progresja


Piątek, Święto Niepodległości, dzień wolny i w perspektywie dwa kolejne dni, które można przeznaczyć na regenerację. Chyba nie mogłem trafić lepszej konfiguracji. Kilka minut po 18:30 stawiłem się przed warszawską Progresją. Kolejka długa nie była, więc po kilkunastu minutach, z
pieczątką na ręku byłem już w środku. Piwko w rękę i czas na stoisko z merchem. Przyznam, że ceny nawet przystępne, płyty CD po 40pln, koszulki 70-80pln, da się przeżyć.

Około 19:10 na scenie pojawili się Australijczycy z King Parrot. Byłem ciekaw ich muzyki, po tym, jak przeczytałem kilka pozytywnych recenzji ostatniej płyty. Okazało się, że wybuchowa mieszanka grindu, hardcore'a, punku i thrash metalu z miejsca rozruszała nieliczną jeszcze publikę. Pojawił się nawet pierwszy tego wieczoru mosh-pit. Na scenie zaś panowała furia, szaleństwo i brak jakichkolwiek hamulców. King Parrot to pięciu pozytywnie pierdolniętych młodzieńców, z dużym dystansem do siebie i ze specyficznym poczuciem humoru. Były gołe brzuchy oraz kilkukrotnie dupa Matta wypinana do aparatów. Regularnie w kierunku widowni lała się woda zarówno z butelek, jak i  wypluwana przez wokalistę. Matt szalał na scenie, kwiczał, piszczał, warczał, robił różne miny. Nie mniej żywiołowo przezywali muzykę basista, Slatts oraz gitarzysta Mr. White. W pewnym momencie Slatts w przepływie energii chyba pozbawił swój bas zasilania, ale momentalnie poradził sobie z problem. Chłopaki zagrali ok. 10 utworów, co dało trochę więcej niż 30 minut i pożegnali się z publiką. Jak się później okazało, nie na długo.

Po 15 minutach na deskach zainstalował się amerykański Prong. Jakoś nigdy nie byłem fanem ich twórczości i tym razem muzyka niebyt mnie porwała. Na szczęście byłem w mniejszości, gdyż pod sceną zebrała się liczna już grupa fanów zespołu, która gorąco przywitała muzyków i żywo reagowała na dźwięki, które poleciały z głośników. Jestem pod wrażeniem energii, jaką ma w sobie Victor. Życzę sobie by, w wieku 50 lat być, chociaż w 75% tak dziarskim, jak on. Prong rozpoczął mocnym przytupem o tytule Eternal Heat i nie zwalniał tempa do końca. Ze znanych mi jeszcze utworów poleciały UnconditionalSnap Your Fingers, Snap Your Neck. Cały występ trwał ok. 45 minut. O swojej obecność postanowili przypomnieć Australijczycy, a konkretne Mr. White, który niespodziewanie wybiegł zza kulis i wykonał pięknego szczupaka w tłum. Niestety po drodze poturbował jedną osobę, którą pomógł wyprowadzić w celu udzielenia pomocy. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło.

Przed 21 tłum pod sceną zaczął gęstnieć, w oczekiwaniu na pierwszą gwiazdę wieczoru, thrash metalowy Exodus. Grupa, która pomimo tego, że nie osiągnęła takiego sukcesu komercyjnego, jak tzw. Wielka Czwórka, to w zamian cieszy się niesłabnącym szacunkiem wśród fanów thrash metalu. Owacyjne przyjęcie zgotowane przez kłębiący się tłum dało pozytywnego kopa muzykom, którzy przez kolejne 60 minut dawali z siebie wszystko. Zetro w przerwach pomiędzy kolejnymi utworami miał olbrzymiego banana na twarzy. Komplementował publikę, zagadywał. Nie mniej kontaktowi byli gitarzyści, którzy biegali po scenie, "strzelali" do fanów. Przyznam, że wielkim fanem Exodus nie jestem, nie złapałem bakcyla swego czasu i tak już mi zostało, ale to, co usłyszałem, wzbudziło mój podziw. Ostre, jadowite riffy chłostały publiczności. Perkusja bombardowała narządy słuchy, a wokal Zetro wwiercał się w mózg. Przez bitą godzinę pod sceną panował młyn. Tego wieczoru pojąłem, na czym polega fenomen o nazwie Exodus. Oczywiście znowu na scenie pojawili się muzycy King Parrot, ale tym razem towarzyszył im perkusista Prong.

Gdy ok. 22:30 na scenie zapanowała ciemność, zebrani w Progresji fani wiedzieli już, że oto nadszedł ten moment. Gdy scena rozbłysła czerwonym światłem, a z głośników popłynęły dźwięki Internal Bleeding, pod sceną rozpoczęło się piekło. Chwilę później na deski wkroczył John i rozpoczęła się godzinna uczta dla maniaków death metalu. Na ten występ czekałem cały wieczór i nie zawiodłem się. Ze sceny poleciały takie klasyki jak Words of Evil czy Intoxicated. Nie zabrakło Don't Care oraz tytułowe kawałka z nowego wydawnictwa, czyli Ten Thousand Ways to Die. John ograniczył konferansjerkę do minimum, ale w zamian przemieszczał się po scenie niczym rozjuszony lew w klatce. Trevor zamiatał podłoże włosami, Kenny'emu gęba śmiała się cały czas, łapał kontakt wzrokowy z publiką, szczególnie jej piękniejszą częścią. Najbardziej statyczną osobą był Terry, który ograniczył swoje ruchu do niezbędnego minimum, ale miał prawo, bo za dwóch show robił wspomniany Kenny. Duże wrażenie na kapeli zrobiła, zaprezentowana przez publiczność flaga konfederacji z pitbullem. Na deser poleciały kowery Celtic Frost Dethroned Emperor i Circle of the Tyrants oraz nieśmiertelny Slowly We Rot. Niezły klimat tworzyła kombinacja świateł i zadymienia. Występ nie byłby kompletny bez...muzyków King Parrots, z których część wykonała stage diving, a Slatts zaczął się czołgać pod nogami Kenny'ego. Odnoszę wrażenie, że na tej trasie panowała co najmniej dobra chemia pomiędzy zespołami. Oby więcej takich.

Koncert zakończył się około 23:30. Zadowolony, lekko przymulony i  przemielony walcem riffów, jaki wylał się z głośników, wróciłem do domu w celu regeneracji przed następnym nadchodzącym koncertem.  









































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz