Po pierwszych dźwiękach musiałem się upewnić czy 2011 to rok wydania czy re-edycji. W słuchawkach zagościły dźwięki, które spokojnie możnaby umiejscowić w latach 60-tych XX wieku. Wszystko na tej płycie odwołuje się do tamtych szalonych czasów. Analogowe, lekko brudn e brzmienie, uzyskane poprzez przesterowanie instrumentów, psychodeliczne, hard rockowe riffy, klimat haszyszu, LSD, mieszanka pogaństwa i okultyzmu. Raz usłyszymy coś z Led Zeppelin, innym razem duch wczesnego Black Sabbath da o sobie znać. Nie siląc się na zbytnią oryginalność Fellwoods (dawniej The Moss) przenoszą nas w czasy dzieci kwiatów, Woodstock i Easy Ridera.
Zadowolony jestem z faktu, że bracia Cavalera zakopali topór wojenny i powołali to życia projekt, który najwyraźniej przemienił się w regularny zespół, gdyż "Pandemonium" to trzeci album Spisku Cavalerów. Równocześnie jest to najszybsza, najmocniejsza i najbardziej agresywna płyta nagrana pod tym szyldem. W kompozycjach na niej zawartych usłyszymy nie tylko elementy thrash metalu, ale również fragmenty ocierające się nawet o grind. Dla kontrastu w części utworów pojawiają się melodyjne, wręcz heavy metalowe solówki. Nad tym wszystkim unosi się duch Sepltury z okresu "Chaos A.D.", a niektóre patenty spokojnie mogłyby się znaleźć na tej płycie brazylijskiej legendy. Przyzwoity i energetyczny materiał.
Kraj: Brazylia/Meksyk/Chile
Wydawca: NecroGore Production (?)
Więcej informacji: Brak
Znalezienie informacji o składzie tego splitu zajeło mi dobre kilka godzin, a i tak nie jestem na 100% pewien czy dobrze odszyfrowałem zespoły. Na podstawie grafiki nie da się odczytać wszystkich nazw, a co gorsza nawet zespoły, które istnieją do dziś, nie podają w swoich biografiach szczegółów tego wydawnictwa. Totalny underground.
Przejdźmy do muzyki. 4 zespoły, 11 utworów, 20 minut - czyli będzie jakiś grind czy cuś. I jest, ale od razu zaznaczam, że tylko dla maniaków tego gatunku. Ja wymiękłem. Dodam tylko, że wszystkie zespoły poruszają się w tematyce porno czasami ubarwionej dodatkami gore.
PxPxGx (?)
Pierwsze 3 utwory to prawdopodobnie brazylijski PxPxGx, ale tego właśnie nie jestem pewien gdyż szperając po sieci trafiałem na zespół o takiej nazwie, ale z innym logiem. Abstrahując jednak od tego, kto jest autorem tych 3 kompozycji, to stanowią one jedno wielkie sprzężenie. Wokal to jakieś piski, skowyty, kwiki, a najbardziej naturalnie brzmi to perkusja, chociaż nie dam sobie ręki uciąć, że to nie automat. Totalna ekstrema. Niestety nie znalazłem żadnego utworu ze splitu w sieci.
Libidinous Suspirus
Utwory 4-6 należą do kolejnego reprezentanta Brazylii. W tym przypadku otrzymujemu trochę więcej melodii niż u PxPxGx, ale wcale to nie oznacza, że materiał jest bardziej przystępny. Przeciwnie, ponownie atakują nas sprzężenia, całkowicię zsamplowany, nieczytelny wokal oraz automat perkusyjny. Zapomniałbym, "świnie" są. Hałas i chaos. Odpadłem.
Zdecydowanie najciekawszy zespół na tym splicie. Utwory 7-9 to grind/death z punkową energią. Rytmiczne riffy, średnie oraz szybkie tempa. Chilijczycy dają ostro do pieca i to w całkiem przystępnej formie.
SciFy Sexxx
Ostatnie dwa utwory należą do jednoosobowego projektu z Meksyku i zapewniają nam odmienną formę ekstremy. Zero gitar, zero wokali (no może poza zsamplowanymi odgłosami z filmów porno w tle). Całą muzyka generowana jest przez dj-a. Nie mam pojęcia jak się nazywa taki gatunek - dark techno, noise? W każdym razie na dłuższą metę to nie moja bajka. Niestety, ponownie nie udało mi się znaleźć w sieci miejsca gdzie można odsłuchać taloe kompozycje jak "I enjoy good masturbation with porn video" i "Strange voices in my mind".
Debiutancki album, nie licząc tuzina splitów. niemieckiego Wojczech to 11 utworów podanych w nieco ponad 23 minuty. Generowane dźwieki to miks wściekłego grindcore'a, ciężkiego death metalu, agresywnego hardcore'a, a nad tym wszystkim unosi się duch szalonego punk rocka. Zmienne w zakresie podświetlna - walec i od czasu do czasu skoczne oraz rytmiczne tempa, wrzask i growl, odrobina melodi czyli wszystko jest tak jak być powinno. Dużo się dzieje w tym 23 minutach, a równocześnie kompozycje są przejrzyste i nie męczą zbytnim przeładowaniem dźwieków. Album nagrany na totalnym luzie, bez zbędnego spinania się, dzięki czemu słucham go z przyjemnością.
Kraj: Brazylia
Wydawca: Wardora
Więcej informacji: Brak
Znalezienie jakichkolwiek informacji na temat tego projektu graniczy z cudem. Zespół - widmo. Koniec końców udało mi się wreszcie wywnioskować, że duet Brazylijczyków postanowił nagrać materiał ku chwale Odyna i pozostałych bohaterów mitologii skandynawskiej. Czyli mamy doczynienia z viking metalem. Niestety muzyka zaprezentowana na tym demie nie poruszyła mnie. Bzyczące gitary, klawisze mające chyba wprowadzać elementy symfoniczności, automat perkusyjny, a na dodatek słaba produkcja, niwecząca próby muzyków, mające na celu nadanie klimatu wydawnictwu. Chyba rozumiem, czemu szczegóły dotyczące tego demo są tak głęboko ukryte w czeluściach internetu.
Kraj: Niemcy
Wydawca: Regain Records
Więcej informacji: Brak, zespół rozwiązany
Kakofonia. Bezładny hałas. Takie odczucia towarzyszyły mi po pierwszym kontakcie z tą płytą. Dopiero kolejne przesłuchania pozwoliły mi odczytać dźwięki generowane przez ten niemiecki zespół. Z pozornego chaosu wyłoniła się muzyka będąca połączeniem technicznego grindu i agresywnego hardcore'a lekko doprawionych zimnym industrialem. Przesterowane instrumenty, zakręcone riffy, tańce-połamańce na gryfie, blasty, a od czasu do czasu klimatyczne zwolnienia. Do tego wszystkiego schizofreniczno-histeryczny Wrzask. Tak jest - Wrzask. Nie growl, nie kwik tylko opętańczy Wrzask. Materiał pełen furii, szaleństwa i agresji, ale na dłuższą mete lekko męczący.
Podobają mi się płyty koncepcyjne, zarówno te obracające się wokół jednego, konkretnego tematu, jak i opowiadające określoną historię. Z tego względu z przyjemnością sięgnąłem po najnowszą pozycję Thy Disease, której koncept jest w prostej linii kontynuacją poprzedniej płyty "Anshur-Za". Ponownie przedstawiony jest świat rządzony przez Syndykat - globalną korporację, sterującą każdym aspektem ludzkiego życia i podporządkowywującą wszystko nieograniczonemu rozwojowi technologii oraz osiągnięciu zysku. Klimat tego całkowicie odhumanizowanego, totalitarnego świata doskonale oddaje industrialny death metal zaprezentowany przez Thy Disease. Ostre, ciete riffy wspomaganie przez plamy futurystycznych syntezatorów oraz opętańczo pracującą sekcje tworzą nastrój i zgiełk kojarzące się z niestuannie pracującą na pełnych obrotach fabryką. Silny wokal, przepuszczany okazyjnie przez sample, potęguje tę atmosferę zimnej, niewolniczej i zautomatyzowanej egzystencji gdzie jednostka nie ma żadnych praw. Pomimo że nie jest to muzyka łatwa w odbiorze i wymaga od słuchacza skupienia to myślę, że warto zapoznać się z tą pozycją, jak i z wcześniejszymi wydawnictwami tego nietuzinkowego zespołu.
Niech was nie zmyli prawie 3-minutowe, romantyczne, jazzowe intro, gdyż jest ono tylko zasłoną dymną przed nadchodzącą po nim goregrindową masakrą, która uderza w nas podświetlnymi prędkościami, choć czasami pojawia się wolniejsza punkowa motoryka, nisko nastrojonymi gitarami, obsługiwanymi przez wyuzdaną panią, oraz uroczymi świniami za miktofonem, od basowych do histerycznego kwiku. Teksty wykwiczane są po portugalsku, ale tak naprawde nie ma to żadnego znaczenia, i wg. Metal Archives obracają się wokół pronografii, gore i różnych chorób. Więkoszość kompozycji poprzedzona jest filmowymi samplami, które mogą stanowić i 50% czasu całego utworu. Nie znalazłem na YT pojedynczego utworu, więc tym razem załączam całe 21 minut. Miłej zabawy.
Wydany w 2001 roku debiut Susperii, zebrał pozytywne opinie i recenzje, ale w mojej ówczesnej świadomości zaistniał tylko jako wydawnictwo, w którym palce maczali członkowie Dimmu Borgir i Old Man's Child. A ponieważ w przyrodzie nic nie ginie to tylko 13 lat po wydaniu mam okazję zapoznać się w drugim albumem tej grupy, na którym zespół prezentuje swoją wariacje na temat jak można grać nowoczesny, techniczny thrash metal, pełen melodii a także kilku zapożyczeń z innych gatunków. Poszczególne utwory zbudowane są z ciekawych, ostrych riffów i aranżacji. Kompozycje są wielowątkowe a zmiany akcji potrafia nastąpić w niespodziewanych momentach, Od czasu do czasu przypominają o sobie black metalowe korzenie niektórych członków grupy. To co mnie zaciekawiło to całkiem szerokie użycie różnorakich linii wokalnych, które są dużym atutem tego wydawnictwa. Nie wiem czy był to celowy zabieg, ale odnoszę wrażenie, że album ten staje ciekawszy i wciąga z każdym kolejnym utworem.
6-go września 2015 nakładem Via Nocturna ukaże się nowe, limitowane wydawnictwo warszawskich weterenów z Saltus. Płyta "W imię bogów" nie zawiera nowych utworów, a na jej zawartość składają się kompozycje prezentowane na splicie z Abusiveness "Nowa Era" (2010) oraz praktycznie niedostępnego dzisiaj Promo z 2002 roku.
Muzyka, jak na to wskazuje tytuł, to nie mniej, nie więcej tylko pagan metal w języku polskim, sławiący wierzenia naszych przodków oraz dawną i obecną Polskę, tyle że bez zbędnego nacjonalistycznego nadęcia. Kilka antychrześcijańskich tekstów również można wychwycić. Płyta jest podzielona na dwie części. W pierwszej prezentowane są utwory ze splitu, które są ukłonem w kierunku death metalu, z wpadającymi w ucho melodyjnymi riffami oraz mocnym, agresywnym ale czytelnym wokalem. Kompozycje z promo posiadają pewne pierwiastki black metalowe, ale również jest w nich dużo melodii. W tym przypadku wokal jest bardziej agresywny, a utwory są szybsze od tych z 2010. Wspólnym elementem obu zestawów są niesamowtiy klimat i atmosfera, a gdy w ostatnim utworze "Wielki las" zostaje wykrzyczana "SŁAWA!" to aż mam ciarki na plecach.
Ta płyta to mój pierwszy poważniejszy kontakt z twórczością Saltus, kojarze ich z różnych składanek, ale jestem kupiony i z niecierpliwością czekam na nowy długograj, wstępnie planowany na przełom 2015 i 2016.