Ostatnie wpisy

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Koncert. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Koncert. Pokaż wszystkie posty

4 gru 2016

Rage, Manoument, Darker Half - 20.11.2016, Warszawa, Progresja


Relacja z koncertu Rage.

http://kvlt.pl/relacje/rage-monument-darker-half-warszawa-20-11-2016/


16 lis 2016

Overkill, Crowbar, Desecrator, Shredhead - 15.11.2016 Warszawa, Progresja




Z przyczyn niezależnych od organizatora niestety ominął mnie występ izraelskiego Shredhead. Proza życia. W klubie pojawiłem się ok. 19:00. Przed wejściem nie było kolejki, więc proces biletowania poszedł bardzo sprawnie. Szybkim krokiem udałem się na główną salę, gdzie dotarłem

14 lis 2016

Obituary, Exodus, Prong, King Parrot - 11.11.2016 Warszawa, Progresja


Piątek, Święto Niepodległości, dzień wolny i w perspektywie dwa kolejne dni, które można przeznaczyć na regenerację. Chyba nie mogłem trafić lepszej konfiguracji. Kilka minut po 18:30 stawiłem się przed warszawską Progresją. Kolejka długa nie była, więc po kilkunastu minutach, z

1 gru 2015

NEWS - Pełny zapis koncertu FUCK THE FACTS (2015.11.27)


Poniżej można obejrzeć pełny zapis koncertu kanadyjskiej legendy grindcore'a FUCK THE FACT, który odbył się 27 listopada w Glendale (Kalifornia) w ramach trasy Desire Will Rot USA Tour.

Setlista:

00:00 - Vent Du Nord
03:00 - Prey
05:55 - False Hope
11:35 - Everywhere Yet Nowhere
14:55 - Storm Of Silence
17:40 - The Path Of Most Resistance
19:30 - Solitude

https://www.youtube.com/watch?v=bX0qzBq0Nqg


29 lis 2015

KONCERT: BLOODTHIRST, FURIA, SAMAEL (28.11.2015 Warszawa Progresja Music Zone, Main Stage)


Ponieważ bramkę otwierano o 18:30, to przed Progresją byłem kilka minut później. Zakupiłem bilet i już po chwili znalazłem się na pięterku, oglądając stoisko z artykułami tekstylnymi i muzycznymi. W tym miejscu chciałbym pochwalić Progresje oraz Knock Out za organizacje. Dzięki temu, że bilety sprzedawano w środku oraz cała procedura sprawdzania odbywała się wewnątrz, kolejka posuwała się dość sprawnie, dzięki czemu oczekujący na wejście nie musieli marznąć w ten chłodny listopadowy wieczór. Chcę też podziękować Knock Out za postawę frontem do klienta i wyrozumiałość. Pełen profesjonalizm. Wracając do koncertu, to wspomniana wizyta na merchu zakończyła się zakupem ostatniej płyty Bloodthirst. Podszedłem do baru, zakupiłem zimnego Lecha (free) i czekałem na rozwój wydarzeń.


Parę minut po 19:00 na scenie zainstalowali się Poznaniacy z Bloodthirst, którym przypadła na tej trasie rola rozgrzewacza publiczności. Zaatakowali całkiem już liczne przybyłych widzów swoim bluźnierczym, antychrześcijańskim przesłaniem w postaci jadowitego thrash metalu nawiązującego do starej szkoły. Set był krótki, zaledwie 30 minutowy, ale te kilka kawałków, przerywanych różnymi mówionymi intrami, chyba spodobało się publiczności. Były oklaski, okrzyki, była tradycyjna wymiana uprzejmości w postaci "Napierdalać!" i "Sam napierdalaj!" czyli tradycyjna, miła, rodzinna atmosfera :). Teraz muszę znaleźć czas, aby przesłuchać płytę.



Kilka minut, a konkretnie 5, przed 20 na scenie pojawiła się Furia. Muzyka grupy wywarła na mnie olbrzymie wrażenie, od kiedy usłyszałem ją raz pierwszy raz, więc ciekaw byłem, jak sprawdza się ona na żywo. I muszę przyznać, że w takich okolicznościach dźwięki generowane przez Nihila i spółkę wkracza na nowy wymiar. Poprzez połączenie z dymem, grą oświetlenia, makijażami zespołu uzyskuje ona dodatkowego mistycyzmu. Hipnotyczne riffy i trans oddziaływają jeszcze bardziej na słuchacza, stąd większość osób głównie stała i wsłuchiwała się, kontemplując dźwięki płynące ze sceny i ożywiając się dopiero w przerwach między utworami, nagradzając zespół oklaskami. Sam Nihil, będący centralną postacią na scenie, ograniczał zresztą kontakt z publicznością do minimum, ale mi to akurat nie przeszkadzało, gdyż niepotrzebne gadki-szmatki mogłyby tylko zepsuć klimat. Cały set trwał dług gdzieś około 55-60 minut. Chętnie ponownie zobaczę Furie na żywo przy kolejnej nadarzającej się okazji.

Punktualnie o 21:15 na scenę wkroczyła gwiazda wieczoru, szwajcarski Samael. Ponieważ motyw przewodni koncertu był ogólnie znany, nie było więc zaskoczenia w temacie otwierającego utworu. Po dwóch utworach Vorph pochwalił się podstawową znajomością polskiego "Dobry Wieczór Warszawa!", "Jak się czujecie?!" i takie tam. Potem poleciała reszta "Opposite of Ceremony" w kolejności dokładnie takiej samej jak na płycie. Następnie poleciały utwory z okresu "Passage" w zwyż, czyli okres dla mnie zupełnie nie znany, gdyż swoją przygodę z Samael zakończyłem właśnie na Pasażu. Zespół dał całkiem przyzwoity show, dodatkowego klimatu dodawał Makro z połową twarzy pomalowaną na biało, a z drugą na czarno oraz diaboliczna bródka Vorpha, tak mi się jakoś kojarzył z diabłem w swoim wyglądzie :). Były zachęty do zabawy, na które publika reagowała owacyjnie, ogólnie kontakt na linii artysta-widz był dobry. Sam zespół też trochę ruszał się na scenie, a szczególnie Xytras, który za swoim zestawem syntezatorów i połowy perkusji, co chwile podskakiwał, wykonywał jakieś dziwne tańce, słowem rozsadzała go energia. Jedynym problemem było...nagłośnienie. Początkowo myślałem, że kiepsko słyszę przez stopery w uszach, ale na poprzednich dwóch zespołach nie miałem tego problemu. Niestety okazało się, że tym razem dźwięk nie był najwyższych lotów. Pomijając jednak ten mankament, miło było usłyszeć w końcu Ceremonie na żywo.

Podsumowując. Udany wieczór, ludzie dopisali, chociaż ścisku nie było. I tylko dwie drobne uwagi, poza wspomnianym nagłośnieniem, dlaczego nie było ciepłego jedzenia tym razem i czemu piwo free skończyło się w barze na sali już przed Samaelem :) ?  

13 lis 2015

KONCERT: HEROD, VOIVOD, NAPALM DEATH, OBITUARY, CARCASS (12.11.2015 Warszawa Progresja Music Zone, Main Stage)


Dzień przed koncertem doszło do małego zgrzytu, po tym jak zmieniła się godzina rozpoczęcia całej imprezy. Zmiana ta szczególnie dotknęła osoby spoza Warszawy, ale również cześć miejscowych zasygnalizowała, że ta decyzja krzyżuje im plany. Trzeba jednak wyraźnie zaznaczyć, że ani Knock Out Productions a tym bardziej klub Progresja nie ponosiły żadnej winy za zaistniałą sytuacje. Decyzna ta bowiem została podjęta przez Tour Managera, który ma decydujące zdanie w kwestii rozkładu. Teraz jednak zajmijmy się tą przyjemniejszą stroną niniejszej relacji.


Do Progresji dotarłem kilka minut po 18. Pomimo wspomnianej zmiany, klub był już w większości zapełniony. Na scenie właśnie instalował się szwajcarski HEROD, któremu przypadło niełatwe zadanie otwarcie tego koncertu. Rozpoczeli po 18:15. Ich post-corowe dźwieki wymieszane z progresywnym sludge zdobyłu uznanie licznie już zebranej widowni. Zespół na scenie zachowywał się bez kompeksów, emanując wręcz zwierzęcą energią. Zagrali ok. 25 minut, prezentując 3 lub 4 utwory, a podczas ostatniego wokalista zeskoczył ze sceny i bawił się na płycie razem z publicznością. Musze przyznać, że zespół zaprezentował się z bardzo pozytywnej strony, co zostało decenione przez publiczność.


Po Szwajcarach na scenie zainstalowali się Kanadyjczycy z legendy progresywnego thrash metalu, czyli VOIVOD. Bez bicia się przyznaje, że nigdy fanem tego zespołu nie byłem, po prostu nie czuje ich muzyki. W klubie jednak było dużo osób, które przyjechały głównie dla tej zasłużonej kapeli. Sala wypełniła się wraz z pierwszymi  dźwiekami ze sceny. Koncert obserwowałem trochę z boku, ale musze przyznać, że panowie zagrali świetną sztukę. Dobry kontakt z publicznością, radość z gry, ale i bez tego zgromadzona publika zgotowała im gorące przyjęcie. Bardzo ciekawe dźwięki i może jednak któregoś dnia zaskoczy mi w głowie jakaś zapadka i się zainteresuje ich twórczością. Po 40 minutach Panowie zeszli ze sceny i zwolnili miejsce dla następnej legendy.


Tym razem legenda grind-core czyli NAPALM DEATH. Bez zbędnych ceregieli rozpoczeli "Apex Predator, Easy Meet" a potem już było tylko lepiej... no prawie. Zastępujący Mitcha John Cooke borykał się przez kilka pierwszych utworów ze sprzętem, który nie chciał współpracować. Przez moment problemy dopadły również Shane'a. Nie wpłyneły one jednak na ogólny odbiór koncertu. Barney szalał na scenie, która czasami wydawała się za mała dla niego. Poleciały utwory zarówno z ostatniej płyty jak i z debiutanckiego "Scum". Były więc "Scum", "The Kill" oraz "You Suffer", po którym Barney zażartował, że trzeba być skoncetrowanym. Koncerty ND to oczywiście również przekaz ideologiczny, skierowany w panujący obecnie porządek w świecie zachodnim. Było więc o samodzielnym myśleniu i świadomym zmienianiu siebie dla siebie, a przed "Suffer The Children" o tym, że po 25 lat od powstania tego utworu, w kościele wciąż jest to samo gówno co ćwierć wieku temu. Koncert zakończył "Siege the Power". Szkoda, że tylko 40 minut, ale takie prawa trasy.


Na ten koncert czekałem. Tyle razy, z różnych powodów przegapiłem wizyty Amerykanów w naszym kraju, że ten warszawski był dla mnie najważeniejszny z występów tego wieczoru. I ani przez sekunde nie byłem zawiedziony. Dla mnie była to najlepsza sztuka tego dnia, chociaż pewnie na subiektywną opinie wpływa moje nastawienie. Ciężkie, walcowate riffy uderzyły ze sceny z mocą huraganu. John zdzierał gardło aż miło, zamiatając swoimi nieprzeciętnie długimi piórami. Perkusja wbijała w podłoże. Były kawałki z najnoweszej płyty, były i z klasyków. Poleciały utwory z "Cause of Death" a na zakończenie "Don't Care" i "Slowly We Rot". 40 minut to za krótko i mam nadzieję, że znowu nas nawiedzą, tym razem jako headliner. Na marginesie - znajomy pije sobie spokojnie piwko przy barze, a tu nagle obok staje John.


Nadeszła pora na główne danie, dla większości, tego wieczoru. Na scenie zainstalowali się Brytyjczycy zafascynowani medycyną, a konkretnie chirurgią. I to dla nich przybyła dzisiaj bardzo licznie zgromadzona w Progresji publiczność. Z pierwszymi dźwiękami zaczęło się szaleństwo pod sceną. Latały nogi, ręce, puste lub niekoniecznie kubki. W przerwach pomiędzy utworami Jeff zagadywał publikę, w trakcie odgrywania zachęcał do zabawy. Z tyłu na ekranie przewijały się obrazy nawiązujące do tematyki jaką para się ten brytyjski zespół. Było mięso, narzędzia chirurgiczne, ciała, wisielcy. Co jakiś czas Jeff zachwalał piwo sygnowane nazwą jednego z polskich zespołów. Cały set trwał coś ponad 50 minut wraz z bisami. Mimo, że wielkim fanem Carcass nie jestem to musze przyznać, że koncert było bardzo udany, prawie jak Obituary.

Cóż moge więcej dodać. W trakcie tego wieczoru, premierę miało nowe piwo z nazwą Behemoth. Do Sacrum i Profanum dołączył Heretyk (lub Heretic). Można się było spotkać z zespołem, porobić zdjęcia itp. Niestety nie miałem okazji spróbować samego piwa, ale jak tylko pojawi się w moim ulubionym sklepie piwnym to się zaopatrze.

Tym razem ludzi było naprawde dużo, co odczuło się szczególnie przy wychodzeniu, kiedy wszyscy skierowali się w strone schodów. Tradycyjnie, jak to w Progresji bywa w trakcie dużych koncertów, serwowano nie tylko piwo, ale również posiłki ciepłe. Do wyboru gulasz i kurczak po chińsku. Ja skusiłem się na kurczaka. Stoisko z merchem nie wzbudziło zbyt dużego zainteresowania z mojej strony, ale musze przyznać, że ceny na ubrania nie były zbyt wygórowane. No może poza czapką Obituary za 110pln. Ale koszulka za 70pln czy bluza za 120-150pln to nie jest chyba tak dużo. Zaskoczyła mnie cena płyty heavy metalowego projektu Shane'a z ND. 50pln to moim zdaniem jednak troche dużo.

Do domu wróciłem zadowolony i naładowany pozywtyną energią.  

9 lis 2015

KONCERT: MERKFOLK, QUO VADIS, HELROTH, VALKENRAG (2015.11.08 Warszawa, VooDoo Club)


Coś mi się popieprzyło i byłem (nie)święcie przekonany, że bramka w VooDoo Club otwierana jest o 19:00. A ponieważ do klubu mam niedaleko, to z domu wyszedłem sobie parę minut po siódmej. Kiedy kilkanaście minut później zjawiłem się na miejscu okazało się, że...koncert zaczyna się o 19:00, a wejście było od 18:30. Mózg mi się lasuje na stare lata. W każdym razie na moje szczęście było opóźnienie i miałem okazje obejrzeć wszystkie zaplanowane na ten wieczór występy.

Koncert był częścią trasy a właściwie dwóch, połączonych w tym przypadku tras Valkenrag+Quo Vadis, promującej debiutancką płytę tych pierwszych oraz Merkfolk, którzy również promują swój debiutancki krążek. Do tej grupy dołączył w Warszawie Helroth.


Pierwszy na scenie zainstalował się pochodzący z Lublina oraz Międzyrzecza Podlaskiego Merfolk, który promuje album "The Folk Bringer". Rozpoczeli z ok. 45 minutowym opóźnieniem, dzięki czemu zdążyłem na ich występ...i nie żałuje. Od razu po ostatnich dźwiękach przemieściłem się w kierunku stoiska z merchem po zakup płyty. Wracając do samego koncertu. Jak sama nazwa wskazuje, zespół zaprezentował nam dynamiczny folk metal, w którym ciężar i growle, współegzystują z akordeonem i skrzypcami. Na żywo to połączenie brzmi bardzo ciekawie. Występ był bardzo energetyczny i zespół oraz nieliczna jeszcze publiczność dobrze się bawili. Niestety set był okrojony, ponieważ wokalistka zespołu nabawiła się niedyspozycji gardła po poprzednim koncercie i w związku z tym zastępował ją basista. Sądziłem, że stąd te growle, ale przy zakupie płyty zostałem oświecony, że w normalnych warunkach takie dźwięki wydaje z siebie właśnie ... nieobecna wokalistka. Tak więc kompletny skład zespołu na co dzień to 3 Piękne (gardło, gitara, skrzypce) i 3 Bestie (akordeon, bas i bębny). Będe musiał kiedyś obejrzeć ich jeszcze raz na żywo, ale już w pełnym składzie.


Następnie na scenie pojawili się weterani polskiej sceny z Quo Vadis. Szczeciński kwartet zaprezentował nam przekrój swojej ponad 25 letniej działalności. Było "NKWD" z debiutu i były też utwory z nadchodzącej płyty, planowanaj na wiosne 2016 roku. Osobą centralną na scenie był Skaya rzucający w stronę wciąż niezbyt licznie zgromadzonej publiczności spojrzenia swoimi wampirzymi oczyma oraz demoniczne uśmiechy. Było troche machania banią przy thrashowych riffach i patatajach. Oprócz swojego repertuary QV zagrał też trzy covery: "Symphony of Destruction", z dedykacją "Pretty Woman" i na koniec "Kocham Cię Kochanie Moje", podczas którego na kilka chwil zrobiło się dość romantycznie...kto był ten wie. Trasa jest okazją do prezentacji nowego gitarzysty zespołu, pochodzącego z Brazyli Iana Bemolatora, zwanego również Mr. Źdźbło. Występ trwał trochę ponad 40 minut. Czekam na nową płytę, gdyż zaprezentowane utwory brzmiały zachęcająco.


Kolejny na scenie pojawił się warszawski Helroth i to ich występ przyciągnał największą ilość słuchaczy na widownie. Taki lokalny patriotyzm widocznie. Na scenie pojawiło się 7 osób, w tym 2-óch panów w kiltach i flecistka w orientalnym stroju. Dodatkowo panowie byli pomalowani w barwy wojenne. Jak można się domyślać stołeczny zespół pała się pogańskim folkiem. Są więc flety, skrzypce, wokalista wpada czasami blackową maniere, chociaż w czystych partiach udowadnia, że potrafi znacznie więcej. W partiach wokalnych wspiera go urocza flecistka, czasami w formie dialogu, a od czasu jako równoległy głos. Okazało się również, że gdy potrzeba potrafi ona wydobyć z siebie bardziej demoniczne dźwięki. Zespół bardzo dobrze czuł się na scenie i nawet chwilowe problemy technicze ze skrzypcami nie wyprowadziły ich z równowagi. Przegapiłem moment kiedy wokalista zalał sie krwią, tzn malinką, co dodało to jeszcze odrobine teatralności do występu. Suma sumarum ciekawy występ i myśle, że  jeszcze będe miał okazje zobaczyć Helroth ponownie na scenie, z czego chętnie skorzystam. Niestety już pod sam koniec, widownia zaczęła się przerzedzać.


Ostatni na scene weszli rodzimi wikingowie z Valkenrag. Akurat zupełnie przez przypadek jestem po przesłuchaniu Amon Amarth, tak więc miałem okazje posłuchać ile jest melodic death metalu w melodic death metalu. I ok, moge się zgodzić, że inspiracje są, ale odnoszę wrażenie, że podczas gdy Szwedzi idą w kierunku melodic, tak w przypadku Valkenrag wciąż dominuje agresja, blasty i death. Koncert zaczął się w okolicach 22:30 i chyba z tego powodu, sala, żeby to delikatnie ująć, nie była zbyt pełna. Niezrażony tym zespół rozpoczął swoj występ i nie dał odsapnąć przez następne 50 minut. Szacunek dla nich. Pokazali klase. Poleciały utwory zarówno z debiutu jak i z wcześniejszych wydawnictw. Ze względu na frekwencje koncert zamienił się w prywatną próbę na żywo. Teraz czas przesłuchać płyte.

Był to kolejny koncert, który moge zaliczyć do udanych. Miejsce samo w sobie jest klimatyczne, barek w miare dobrze zaopatrzony Była okazja poznać nowych ludzi, przybić piątke z osobami, których nie widziało się z 15 lat, nawiązać nowe kontakty. Nagłośnienie było w porządku, chociaż chyba od Quo Vadis trochę jednak zbyt głośno, ale wciąż selektywnie. Z racji frekwencji, panowała dosyć kameralna, aby nie powiedzieć rodzinna, atmosfera. Ma to swój urok, ale i tak napisze, że troche wstyd Warszawo. Ja rozumiem, że niedziela, że rano trzeba wstac do pracy/szkoły/kościoła, ja też musze, ale bez przesady. 23:30 to nie jest jeszcze tak późna pora. To by było na tyle.

7 lis 2015

KONCERT: MOANAA, MORD'A'STIGMATA, BLAZE OF PERDITION (2015.11.06 Warszawa, Hydrozagadka)


Była to moja pierwsza wizyta w zlokalizowanej na warszawskiej Pradze Hydrozagadce. Klub wywarł na mnie pozytywne wrażenie. Jest  to dość kameralne miejsce, z klimatycznym wnętrzem i miłą, profesjonalną obsługą. Posiada przyzwoicie wyposażony bar, w którym można nabyć kilka rodzajów piwa oraz niewielką scenę, która nie jest oddzielona od widowni, dzięki czemu bardzo szybko powstaje więź między muzykami a widzami. Akustyka klubu jest na dobrym poziomie. Pod ścianami rozstawiono wygodne kanapy i fotele.


W Hydrozagadce pojawiłem się tuż przed wejściem pierwszego zespołu na scene. Po sali kręciło się może ok. 30 osób, ale cały czas napływały nowe. Kilka minut po 19:30 swój występ rozpoczęła post-metalowa Moanaa, której przypadło zaszczytne zadanie otwarcia koncertu. Bez zbędnego gadania i bryndzlowania sie grupa przystąpiła do ataku swoimi psychodelicznymi kompozycjami, które brzmiały jeszcze bardziej ciężej niż na płycie. Dodatkowego klimatu dodawały puszczane na ekranie obrazy z przerobionych starych filmów z początków XX wieku, których motywem przewodnim była industralizacja i w związku z tym w przewijających się obrazach, dominowały tłoki, obrabiarki, maszyny, chociaż postacie ludzkie też się pojawiały, Nad tym wizualnym aspektem czuwał wokalista. No właśnie, na dzień dzisiejszy Moanna to już tylko jeden śpiewak. Występ zakończył się po ok 40 minutach.


Następnie na scenie zainstalowali się zakapturzeni grajkowie z Mord'A'Stigmata i zadymili, w dosłownym sensie, całe pomieszczenie. W rezultacie przez większość część występu jedynym w miarę widocznym muzykiem był basista i wokalista w jednym. Występ grupy to trochę ponad 50 minut nieprzerwanego ciągu muzycznego. Pomiędzy poszczególnymi utworami nie było praktycznie przerw, czego rezultatem był brak interakcji pomiędzy muzyki i widownią, podobnie zreszta było w przypadku Moanna, ale przy muzyce jaką prezentują oba zespoły nie jest ona potrzebna, a nawet niewskazana. Dzięki temu oraz charkterowi miejsca, wytworzyła się dośc intymna atmosfera, sprzyjająca odbiorowi muzyki. Wracając do Mord'A'Stigmata, grupa potraktowała nas swoim post-black metalem pełnym hipnotyzujących riffów i wprowadzających w trans rytmów, które pod sam koniec przyspieszyły wprowadzając pierwiastek niekontrolowanego szaleństwa.


Po ok 15-sto minutowej przerwie na scenie pojawiła się gwiazda wieczory Blaze of Perdition. Do tego czasu klub zapełnił się i na sali było ok. 150-200 osób. Bez zbędnego gadania, którego zresztą później też nie było, zespół rozpoczął mocnym uderzeniam. Stojący początkowo tyłem do publiczności Rattenkönig, zastępujący ze zrozumiałych względów Sonneillona, nagle odwrócił się i zaczął odprawiać ponad 50 minutowe misterium. Musze przyznać, że wyglądająca spod kaptura demoniczna maska z trzecim okiem na czole, robiła wrażenie i jest coś mistycznego w patrzeniu na nieruchomą twarz, która nie wyraża żadnych emocji, a jedynie wydaje z siebie piekielne dźwięki. Ze względu na charakter muzyki, na tym występie publiczność się rozruszała. Za to muzycy, ze względu na wielkość sceny, musieli ograniczać swoje ruchy do minimum, a i tak dla całej 5-tki ledwo starczyło miejsca. Występ zakończyło "Królestwo twoje".

Bardzo udany koncert. Trochę zmartwiła mnie frekwencja, ale dzięki temu można było w spokoju napajać się dźwiękami gdyż wszystkie zespoły zaprezentowały kawał świetnej muzyki, przy której  na te kilka godzin odłączyłem się od problemów dnia codziennego. Akustyk sprawił się na 5. Klub jest fajny, Kilku starych znajomych się spotkało. Nowe płyty zakupione. Jestem zadowolony.


16 paź 2015

KONCERT: MORTHUS, OUTRE, INFERNAL WAR (15.10.2015 Warszawa Progresja Music Zone, Noise Stage)


Do Progresji dotarłem kilkanaście minut po 19:00. Drzwi były już otwarte, więc czym prędzej zakupiłem bilet i wszedłem na sale. Pierwsze kroki skierowałem do baru i zaopatrzywszy się w złoty napój moją uwagę skupiłem na stoisku z merchem. Po kilku perypetiach związanych z brakiem drobnych stałem się szczęśliwym posiadaczem trzech CD i po zaspokojeniu pragnienia drugim piwem, przy dźwiękach Rammstein spokojnie oczekiwałem na rozwój wydarzeń.


Punktualnie, pare minut po 20-tej na scenie pojawił się warecki Morthus. Ich występ mogę określić jednym zdaniem - to idzie młodość. Najmłodszy stażem i wiekiem zespół bez komlpeksów zaatakował zgromadzoną już całkiem licznie publiczność swoją relatywnie melodyją hybrydą death i black metalu. Zaprezentowali numery z wydanej w zeszłym roku ep-ki oraz 2 albo 3 nowe utwory. Swoim żywiołowym zachowaniem na scenie, szczególnie Pawła, zespół szybko wciągnął do zabawy widzów, którzy zresztą od samego początku byli nastawieni bardzo pozytywnie. Świetny, półgodzinny występ, tylko pogratulować i czekać na nowe wydawnictwo, gdyż nowe utwory brzmią zachęcająco.


Kolejny zespół na scenie to Outre. Podobnie jak w przypadku Morthus, był to mój pierwszy kontakt z muzyką tej krakowskiej grupy, chociaż nazwa nie jest mi obca. I przyznaje, kupili mnie swoim występem. Hipnotyczny black metal, pełen transowych riffów, wzbudzający u mnie uczucie niepokoju i przygnębienia. Zasłuchałem się w tę muzykę, tak że nie zauważyłem kiedy minął czas przewidziany na występ. Czy to było 40 czy 45 minut, zleciało momentalnie. Moją uwagę przykuli szczególnie poteżny Marcin ze swoim basem. wprost dominujący na scenie oraz kontrastujący z nim drobny Tymek, ekspresyjnie wykonujący kolejne utwory. Występ zakończył się w obłokach dymu, który przysłonił całą scenę. Zresztą dym był integralnym elementem tego koncertu.


Gdy o 22:00 na scenie pojawił się Infernal War, nie było wątpliwości dla kogo przyszła stołeczna, i nie tylko, publiczność. Od pierwszych riffów pod sceną rozpoczęło się piekło. Testosteron i adrenalina zagęściły salę. Raz za razem zespół serwował publice kolejne ciosy w postaci swojego bluźnierczego black metalu, a fani dzielnie przyjmowali je na klate, rozkręcając kolejny młyny. Przez kolejne 60 minut pierwsze rzędy ani na moment nie przyjmowały statycznej postawy, napędzane furią i agresją płynącymi ze sceny, gdyż zespół również nie zamierzał zwalniać tempa. Było skandowanie nazwy, był i bis. Nie wiem kiedy upłynęła ta godzina.

Podsumowując - świetny koncert. Wszystkie trzy zespoły pokazały klase i dały z siebie wszystko na scenie. Przy każdym występie można było wyczuć więź między muzykami i słuchaczami, nawet jeśli interakcje ograniczały się do podziękowań i podawania tytułów. Widocznie niczego więcej nie było potrzeba tego wieczoru. Bardzo dobrze się bawiłem, mimo że dwie kapele były dla mnie zupełnie nowe. Wszystkie trzy występy były bardzo dobrze nagłośnione, dźwięk był selektywny, nie żadna tam ściana dźwięku. W dodatku poziom głośności też  był odpowiedni. Gratulacje dla dźwiękowca. Pozostały jeszcze 3 koncert na tej trasie, tak więc jeśli ktoś w Poznaniu, Wrocławiu czy Katowicach jeszcze się zastanawia, to proponuje nie mysleć za dużo tylko kupić bilet i dobrze się bawić przez te kilka godzin.