I oto wpadł mi w ręce kolejny debiut na naszej scenie. Ciężko to ogarnąć, gdyż praktycznie co miesiąc, a czasami i co tydzień pojawia się coś nowego. Na światło dzienne wychylają się równie nowe twarze, jak i budzące się z letargu, pokryte kurzem stare nazwy. Do tych drugich należy właśnie poznański,
Są płyty, które od pierwszego przesłuchania, czasami od pierwszych dźwięków, chwytają mnie za duszę. Do takich płyt zaliczam debiut poznańskiej Zmory i tak naprawdę trudno mi jest tak jednoznacznie określić, co sprawia, że tak muzyka jest tak mi miła. Być może na jej odbiór ma produkcja albumu, w wyniku której uzyskano surowe, trochę brudne brzmienie, potęgujące posępną atmosferę zagłady i śmierci, jaka unosi się nad tym wydawnictwem. Klimat taki tworzą zarówno średnie tempa, jak i klawisze odgrywające w tle chóry bądź kościelne organy oraz sample deszczów, wiatru, wron i wilków. Swój wkład mają też naznaczone szaleństwem wokale, wykrzykujące teksty po polsku. Jak wspomniałem, black metal spod znaku Zmory opiera się na średnich tempach i nie uświadczymy na tej płycie żadnych blastów czy szybkich fragmentów, a wręcz przeciwnie czasami następują zwolnienia i wówczas rolę przewodnią przejmują bas bądź akustyki. Tak po prawdzie, jest to muzyka ascetyczna, prymitywna, nie mylić z prostą czy prostacką, ale chyba właśnie w tym tkwi jej siła. Żadnych fajerwerków, tylko zimny, klimatyczny czarny metal zamknięty w 8 utworach trwających 39 minut.