Trochę sobie po tej płycie obiecywałem i nie zawiodłem się. Pogański i zdecydowanie antychrześcijanski folk metal sławiący naszą Ojczyznę oraz nasze korzenie tak brutalnie unicestwione tysiąc lat temu. Hołd oddany naszym przodkom, którzy stawili opór obcej wierze. Pamięć o tych co siali postrach na lądzie i wodzie, ale także szacunek dla dzikiej przyrody i Słońca. Miodem na moją słowiańską duszę jest spektrum ludowych instrumentów, jakie można usłyszeć na tej płycie m.in.: piszczałki, fujarki, rogi czy kobza.
Ja naprawde rozumiem, że mrok, że śmierć, że klimat musi być, ale czy to oznacza, że teksty mają być wydrukowane drobną, fioletową czcionką na czarnym tle? Na szczęście to jedyny mankament tego wydawnictwa, gdyż po za tą wpadką, jest co najmniej dobrze. Godzinny album w klimatach black/doom (z naciskiem na black) opowiadający o tym co się dzieje gdy nadchodzi koniec i co potem. Przerażająca, przytłaczająca, przenikająca chłodem atmosfera śmierci towarzyszy nam przez cały czas trwania tego materiału. Duchy, pogrzeb, robaki, strach, zaraza...zresztą posłuchajcie sami i mimo problemów technicznych, wgryźcie się w bezpośrednie teksty, które współtworzą mroczny klimat tej płyty.
Podoba mi się ta płyta. Nie jest ani przesadnie za szybko, ani za wolno. Dużo średnich temp przeplatanych przyspieszeniami. Sporo pokręconych riffów i techniczego kombinowania. a równocześnie chwilami melodyjnie. Te melodyjne momenty kojarzą mi się wprost ze starożytnym Egiptem. Na dodatek głos Nergala brzmi mocno i złowrogo. Tu i ówdzie usłyszeć można zsamplowane deklamacje i szepty. W samych tektach odnajdujemy również dużo odniesień do starożytnych bóstw sumeryjskich i egipskich. Wszystkie te składniki nadają płycie mrocznego i niepokojącego klimatu, i pomimo że materiał nie jest łatwy w odbiorze, to przypadł mi do gustu po pierwszym przesłuchaniu.
Drugi album amerykańskiego Savage Wizdom to ponad godzina epickiego heavy\power metalu. Osiem z dziesięciu utworów to ponad 5-minutowe kompozycje, w których cały czas coś się dzieje. Usłyszymy klimatyczne solówki, nieoczekiwane zmiany tempa, akustyczne momenty oraz wokal z lekkim pogłosem czyli esencje klasycznego heavy metalu, w którym klimat utworów jest budowany przez tradycjny zestaw instrumentów. Ze względu na brak zbędnych wypełniaczy oraz dłużyzn płyta nie męczy swoim czasem i słucha się jej z przyjemnością. Ma swój klimat. Gościnnie w jednym z utworów głosu udzielił Blaze Bayley. Na koniec ciekawostka - patrząc na skład wnioskuje, że w zepole udzialają się ojciec (Steve Montoya, sr - wokal) i syn (Steve Montoya, jr - gitary).
Takiego wizerunku spodziewałbym się obecnie po Japonczykach, a tu prosze - Amerykanie. Ze zdjęcia patrzą na mnie cztery postacie o mocno wytapirowanych włosach, pełnym makijażu, ubrane w dosyć niecodzienne stroje. Nie żebym miał coś przeciw, gdyż glam metal/rock stanowi pewną część mojej muzycznej historii.
Nie tylko wizerunkiem Salems Lott nawiązuje do lat 80-tych poprzedniego stulecia. Również muzycznie penetrują klimaty tamtych lat, ale raczej nie spodziewajcie się łzawych, słodkich balladek. Jeśli miałbym przywoływać jakieś skojarzenia to Salems Lott odbieram jak XXI wieczną, cieższą wersję Twisted Sisters. Muzycznie to połączenie heavy, power i speed metalu, a dodatkowej energii i mocy dodaje wokalista obdarzony rockową chrypką (fascynacja WASP?). EP-ka trwa 25 minut i zawiera trzy szybkie numery, 2 utwory instrumentalne, które w sumie zespół mógł sobie darować i jeden utwór o rozbudowanej kompozycji, ze zmiennymi tempami (Black Magic), do którego nie mogę się przekonać. Na singiel wybrano najbardziej rockową kompozycje, ale ja zdecydowanie wole Salems Lott w tych szybszych momentach.
Okazuje się, że nawet mała Austria posiada całkiem przyzwoite siły pancerne w postaci Mortal Strike. Po prawdzie są one wzorowane na muzycznych dokonaniach Kreatora, ale w związku z tym, że ostatnie dokonania pana Petrozzy i spółki przypadły mi do gustu, to i Asutraków łyknąłem bez popity. Jeśli zaś chodzi o stronę liryczną to z związku z tematami około wojennymi wyczuwam tu ukłon w stronę Sodom. Co by tu jeszcze skrobnąć? Jest szybko, przez trzy kwadranse jest naprawde szybko. Thrash metalowa furia połączona z melodiami dają prawdziwą mieszankę wybuchową. A to jest tylko debiutancki materiał.
Jeden rzut oka na okładkę i już wiem z czym będe miał doczynienia. Wprawdzie utwór wprowadzający toczy się ciężko i powoli, ale to tylko preludium do grind brutal death metalowej uczty jaka po nim następuje. Automat perkusyjnym narzuca pokręconym gitarom jedyne słuszne tempo a bulgoczący, świński wokal wyśpiewuje kolejne, perwersyjne litanie pochwalne ku czci gore, tortur i śmierci zadawanych na różne dziwne sposoby. Zgodnie z kanonem gatunku, tu i ówdzie pojawiają się sample z filmów o wiadomej tematyce. Chora muza, ale posiada rzesze swoich zwolenników, i ja też od czasu do czasu lubie zatracić się w tych dźwiękach.
Zaraz, zaraz, kiedy to zostało wydane? 2015? Niemożliwe. Roadhog pełnymi garściami czerpie z tego co było najlepsze w heavy metalu i hard rocku wczesnych lat 80-tych XX wieku. Rytmiczne kompozycje, melodyjne solówki, miły dla ucha ale mocny wokal. Mimo tego, że wszystkie te patenty zostały już odegrane tysiące razy na setki sposobów, słucha się tej płyty z nieukrywaną przyjemności i uśmiechem na twarzy, a to ze względu na cholernie pozytywną energię z niej bijącą. Słychać, że panowie dobrze się bawili nagrywając ten materiał. Ech...aż się chciałoby wsiąść znów na dwa koła i polatać nocą po mieście.
Zaczyna się niewinnym, skocznym utworem instrumentalnym na skrzypki, perkusje i instrumenty dęte, a następnie narządy słuchu zostają potraktowane całkiem przyzwoitym thrash metalem z ex-wokalistą Assassin za mikrofonem. Same kompozycje utrzymane są raczej w skocznych tempach, z przyspieszeniami, melodyjnym solówkami, czasami pojawi się akustyczny fragment lub efekty jak dzwony czy wiaterek. Utwory 6-8 sprawiają wrażenie, że powstały w innych okresie niż pierwsze pięć kawałków, od którech różnią się nieznacznie strukturą kompozyji. Ale wyróżniają się na plus. Na deser dostajemy dwa covery Assassin (a jakże) w wersji koncertowej. Czy wspomniałem, że zepół pochodzi z Chin?
W 1993 dość często gościłem na Placu Grzybowskim w Warszawie, w małej budzie obok Hali Mirowskiej gdzie mieścił się "sklep" Carnage Records. Tam, za radą gitarzysty Pascal, wpadła mi w ręce niepozorna kaseta z chmurami na okładce, na któej poza nazwą zespołu i tytułem albumu nie było żadnych innych szczegółów. "Bierz i następym razem powiesz mi co o tym myślisz" uslyszałem. Następny raz był już następnego dnia gdy pojawiłem się ponownie aby zakupić "Khaooos" czyli kolejnego longa. Ta muzyka powaliła mnie już w tramwaju, w drodze ze sklepu do domy gdy zapuściłem kasete w walkmanie. Nigdy wcześniej nie słyszałem tego typu dźwięków. Ciężkie połamane riffy, jazzowe wstawki, częste zmiany temp, pianino, trąbki, saksofon, growl, niepokojące szepty, jakieś szumy, zegary Nie wiem czy ktoś wówczas komponował podobnie. Może Violent Dirge. Wtedy też narodziło się moje zainteresowanie takimi pokręconymi kompozycjami.
Ciekawe, że człowiek pamięta takie wydawałoby się błahe wydarzenia.