Debiutancka EP-ka RioGrinde to pełna energii mieszanka gindcore, hardocore z wpływami death metalu. Pierwiastek death to przede wszystkim ciężkie riffy, natomiast oba cory to długość utworów, wokal oraz pokręcone riffy w szybszych momentach. Wbrew pozorom na tym wydawnictwie dominują średnie tempa, a na dodatek w 4 utworach trwających troche ponad 6 i pół minuty udało się również umieścić trochę melodii. Mi się to podoba i czekam na pełnowymiarowy materiał.
Krótka, zaledwie 3-utworowa EP-ka Kanadyjczyków pozostawia po sobie pewien niedosyt. Mimo że te 11 minut klasycznego thrash metalu nie wywraca mojego świata do góry nogami, to znajdziemy tu wszystko to co fani tego typu grania oczekują, Szybkie, technicze riffy, energie, przyzwoity wokal, dwie stopy.
I mam dyzonans poznawczy. Z jednej strony ten debiutancki album sięga do tego co najlepsze w thrash metalu z okolic Bay Area lat 80-tych XX wieku. Ciekawe riffy i aranżacje, świetny, charakterystyczny, typowy thrashowy wokal. Całość utrzymana w średnich tempach, ale szybsze momenty też się zdarzają. Z drugiej strony coś mi nie pasuje i nie potrafię się tak na 100% przekonać do tej płyty. Po głębszym zastanowieniu doszedłem do wniosku, że problem tkwi w perskusji, a szczególnie w stopach, które nie brzmią naturalnie. Drugi aspekt to długość tego materiału. Jak dla mnie niektóre kompozycje mogłyby być krótsze. Mimo wszystko zachęcam aby każdy sam zapoznał się z tą płytą i wyrobił sobie swoje zdanie. Moją uwagę zwróciły szczególnie dwa utwory: "Horrorhouse", którego atmosfera naprawde wywołuje uczucie grozy, oraz czerpiący z bluesa "Stoneface". Za jakiś czas pewnie wrócę do tej pozycji a wówczas może odkryje jakieś drugie dno.
Są płyty, które wchodzą mi od pierwszego przesłuchania i "Lost Control" do takich się właśnie zalicza. Krótko mówiąc - zajebisty kawał klasycznego thrash metalu inspirowanego dokonaniami naszych zachodnich sąsiadów - chociażby Destruction czy Holy Moses. I może materiał nie jest oryginalny, ale powalił mnie na kolana swoją świeżością i wyczuwalną radością z grania. Od pierwszych sekund atakują nas zabójczo ostre riffy wspomagane przez pędzącą do przodu bez hamulców sekcje. Oddzielny temat to mocny wokal Sylwi z charakterystyczną chrypką, stanowiący o sile przekazu muzyki The No-Mads. Energia, szybkośc, intensywnośc to cechy tego materiału. Płyta jest równa i praktycznie nie ma na niej słabych momentów, a teksty obracają się w szerokim spektrum tematów, poczynając od piwa i piłki nożnej a kończąc na potępieniu polowań na delfiny.
Na Neasit zwróciłem uwagę dzięki utworowi "Pochodnie", który został zaprezentowany na jednej z części składanki "Blood to Come" dołączanej swego czasu do Thrash'em All. W końcu, po wielu latach w rękach trzymam debiutancką i niestety jedyną płytę zespołu z Torunia. Została wydana w 2009, chociaż nagrań dokonano już 12 lat wcześniej. Wielka szkoda, gdyż w 1997 Neasit mógł sporo namieszać na naszym krajowym poletku. Klimatyczny pogański metal z wpływami heave metalu, inspirowany dawnymi wierzeniami Słowian, ale nie uciekający również od antychrześcijańskiej retoryki. Dużą rolę w budowaniu atmosfery odgrywają klawisze, akustyczne fragmenty i deklamacje do tekstów Zbigniewa Nienackiego. Jeden z ciekawszych i oryginalniejszych zespołów ówczesnej polskiej sceny. Niestety, nic mi nie wiadomo o planach ewentualnej reaktywacji i wydaniu następcy.
Dobrze jest czasami odpocząć od krystalicznie czystych produkcji i posłuchać czegoś bardziej...hmmm...pierwotnego? Tak właśnie odbieram debitancki album Moloch Letalis, na którym usłyszymy posępny, pierwotny, w pewnym sensie prymitywny black metal. I nie jest to w żadnym przypadku zarzut, szczególnie jeśli chodzi o muzykę samą w sobie, a raczej stwierdzenie to odnosi się do atmosfery, która przywołuje czasy, gdy kształtowała się tzw. druga fala black metalu. Usłyszymy więc to czego się spodziewamy po old school czarnym metalu. Jest skrzeczący wokal wykrzykujący teksty o tematyce antychrześcijańskiej oraz śmierci, są bzyczące, lekko hipnotyzujące riffy, pykająca perkusja. Moją uwagę zwróciły interesujące linie basu, które w każdym praktycznie utworze są integralną częścią aranżacji, a nawet gotów jestem zaryzykować stwierdzenie, że odgrywają bardzo ważną rolę w poszczególnych kompozycjach. Plyta ma swój specyficzny klimat i pomimo że wielkim maniakiem takiej muzyki nie jestem, to od czasu lubie sobie tego typu dźwięki zapuścić.
Pierwsze takty i pierwsze ciosy. A potem już jest gorzej, znaczy się lepiej. Przyjmuje kolejne razy i po niespełna 40 minutach, do sponiewieranej świadomości zaczyna docierać czyje to zęby mogą być na okładce. Surowe i brutalne dźwięki atakują moje organy słuchowe poprzez pełne furii riffy, blasty oraz wściekły i opętańczy wokal, do samego końca nie dając szansy na chwilę wytchnienia i złapanie oddechu. I nagle koniec. Ale we mnie narasta głód adrenaliny, więc ponownie włączam Play...Po prostu miazga.
KILL - nazwa adekwatna do muzyki, a ta jest zabójcza. To jest odmiana death metalu, która mi najbardziej przypadła do gustu. Mięsiste, lekko przybrudzone brzmienie gitar, ciężkie, ale relatywnie melodyjne riffy, głęboki i mocny growl, wgniatająca w podłoże sekcja. Kompozycje utrzymane przeważnie w średnich tempach, przechodzących w szybsze momenty, ale zdarzają się również toczące się powoli jak walec fragmenty. Na dodatek wytworzona adekwatna złowroga i brutalna atmosfera. Słowem - porządny kawał death metalowego mięcha starej szkoły.
Na wydanym własnymi środkami, niespełna półgodzinnym debiucie, warszawski Drop of Fire serwuje nam swoją wariację na temat melodyjnego death metalu. Oczywiście nie spodziewałem się, że będzie to przełomowy dla tego gatunku album, ale przecież w tej kategorii trudno już wymyśleć coś nowego. Pomimo to, ten materiał zawiera to wszystko czego oczekiwałem. Wokalista zdziera gardło, aż miło, gitary zapodają kolejne ostre riffy okraszone meodynymi solówkami. Są zmiany tempa, kompozycje nie są monotonne i czasami zaskakują aranżacajmi, a utwory jak "Time to Oppose" czy " What we have done" posiadają w sobie pierwiastek przebojowości i powinny sprawdzić się na żywo. Podsumowując, potencjał jest, ale mi osobiście brakuje czystych wokali w niektórych partiach.
Trochę sobie po tej płycie obiecywałem i nie zawiodłem się. Pogański i zdecydowanie antychrześcijanski folk metal sławiący naszą Ojczyznę oraz nasze korzenie tak brutalnie unicestwione tysiąc lat temu. Hołd oddany naszym przodkom, którzy stawili opór obcej wierze. Pamięć o tych co siali postrach na lądzie i wodzie, ale także szacunek dla dzikiej przyrody i Słońca. Miodem na moją słowiańską duszę jest spektrum ludowych instrumentów, jakie można usłyszeć na tej płycie m.in.: piszczałki, fujarki, rogi czy kobza.