Wydawca: Metal Blade Records
Kontakt: http://www.amonamarth.com/
Amon Amarth zacząłem słuchać około trzech, czterech lat temu. Wcześniej nazwa obijała mi się o
uszy, nawet jakieś teledyski widziałem, ale nie miałem szczególnego powodu, aby zagłębiać się w twórczość Szwedów. Z czasem jednak kolejne pozycje wpadały do mojej skromnej kolekcji. Do
muzyki piewców chwały Wikingów przekonałem się zarówno dzięki tematyce, jak i konsekwencji w trzymaniu się swojej formuły. Nie bez znaczenia była też, nie bójmy się tego powiedzieć, przebojowość muzyki. Wprawdzie na kolejne wydawnictwo nie czekam podczas bezsennych z emocji nocy, ale kiedy płyta ujrzy światło dzienne, to przy najbliższej okazji wyciągam zaskórniaki i dokonuje zakupu. Podobnie było i tym razem, Trafiłem na informację o dacie premiery nowego albumu i kilka miesięcy po tym fakcie album pojawił się na półce.
uszy, nawet jakieś teledyski widziałem, ale nie miałem szczególnego powodu, aby zagłębiać się w twórczość Szwedów. Z czasem jednak kolejne pozycje wpadały do mojej skromnej kolekcji. Do
muzyki piewców chwały Wikingów przekonałem się zarówno dzięki tematyce, jak i konsekwencji w trzymaniu się swojej formuły. Nie bez znaczenia była też, nie bójmy się tego powiedzieć, przebojowość muzyki. Wprawdzie na kolejne wydawnictwo nie czekam podczas bezsennych z emocji nocy, ale kiedy płyta ujrzy światło dzienne, to przy najbliższej okazji wyciągam zaskórniaki i dokonuje zakupu. Podobnie było i tym razem, Trafiłem na informację o dacie premiery nowego albumu i kilka miesięcy po tym fakcie album pojawił się na półce.
Rozczarowanie byłoby za mocnym określeniem, ale po kolejnym przesłuchaniu "Jomsviking" wciąż czuje pewien niedosyt. Czegoś mi na tej płycie brakuje. A przecież zawiera ona tradycyjnie ciężki i równocześnie melodyjne riffy, ocierające się o heavy metal partie gitary prowadzącej i to, co za każdym razem robi na mnie wrażenie, czyli potężny, gardłowy wokal Johana. Są szybkie, chwytliwe fragmenty, chóralnie wykrzyczane wersy, wolniejsze, ale miażdżące momenty. Taki "Rasie Your Horns" powinien moim zdaniem świetnie sprawdzić się na koncertach. Nie mogę też nic zarzucić epickiemu "One Thousand Burning Arrows". A jednak coś mi nie pasuje. Może jest to przewidywalność muzyki, w której zabrakło mi takiego momentu "ŁAŁ", elementu zaskoczenia, i to pomimo pewnego novum, jakim jest "A Dream Than Cannot Be" wykonany wspólnie z Doro Pesch, który jednak nie do końca mnie przekonał. Niezły klimat tworzą mono deklamacje Johana w "At The Dawn's First Light". Cholera, nie jest to zły album i pewnie jeszcze nie raz do niego wrócę, ze względu na energię, moc i to, że wprowadza mnie w dobry humor. Po prostu nie powalił mnie na kolana. Na koncert w grudniu i tak się wybiorę, jeśli tylko proza życia nie wygeneruje jakichś przeszkód.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz